Rien ne va plus 1997 Napisy 01:45:44

zwiń opis video pokaż opis video
Gdyby nie to, że się zobowiązałam do zamieszczenia tego filmu chyba bym go nie skończyła. Nie bawi mnie już to zajęcie.
Oto późny film Chabrola,
o parze drobnych oszustów w osobach Isabelle Huppert i Michel Serrault, który wygląda zupełnie jak Jan Machulski w Vabank.
Kolejne naciągnięcie nie bardzo im wychodzi i pakują się w nie lada kłopoty.
Choć muszę przyznać, że z którymś kolejnym obejrzeniem miałam co do filmu coraz więcej wątpliwości.
Ale najważniejsze, że Chabrol wreszcie i choć raz wyrwał się z tej prowincji, gdzie mordują sąsiedzi, i film cieszy oczy Alpami i innymi przyjemnymi widokami.
Niestety ta odmiana nie trwała długo.
W filmie Irma Vep kręcą film do którego angażują koreańską aktorkę, i ona rozmawia z kobietą od kostiumów na temat obcisłego stroju, w którym ma występować,
i ta kostiumolożyca stwierdza, że przypomina jej Kobietę Kot i zaczna rozprawiać o Powrocie Batmana, który jej zdaniem był kiepski, jak i jego poprzednik, i ona uważa, że Amerykanie mają mnóstwo kasy, więc ładują ją w scenografię itd i nic z tego wynika.
Może, ale po obejrzeniu kolejnego francuskiego filmu którego akcja polega na gadaniu o nonsensach przez 3 godziny w dwóch pokojach tęsknię za przebudżetowanymi filmami amerykańskimi.
Trzeba być snobem nie lada by tak prostacko i jednowymiarowo traktować kino wysokobudżetowe.
Francuzi najwyraźniej nigdy nie mieli odpowiedniego budżetu, więc zmuszeni okolicznościami materialnymi kręcili małym kosztem skupiając się na dialogach, i wmówili sobie i innym, że to oznaka głębokiego wyrafinowania.
Uwielbiam kino francuskie ale nie mam złudzeń.
Pauline Kael w 1984 roku, tuż przed śmiercią Truffaut, zaopiniowała, że
jego ostatnie filmy, typu La Femme d'a cote,
nie odbiegają poziomem od przeciętnego Sitcomu telewizyjnego.
Co jest przykre biorąc pod uwagę jak utalentowany to filmowiec.
I niestety to samo mogę powiedzieć o Chabrolu.
Jego filmy 50/60/70 są w większości wspaniałe, wszystko do siebie pasuje,
tymczasem późniejsze, z nielicznymi wyjątkami, wyglądają właśnie jak tanie produkcje telewizyjne z jakiejś kryminalnej serii.
Powyższy jednak się do nich nie zalicza, wygląda dobrze i jest nawet zabawny.
Ostatnio w tv mówili o jakichś szczylach, właściwie to już wiele tygodni temu mówili, ale nie miałam kiedy skomentować, bo albo nie zamieszczałam filmów, albo mi wywalali.
No więc mówili o tych szczylach którzy zatłukli jakiegoś bezdomnego, co jest oczywiście przerażające,
ale jakaś psycholożyca stwierdziła kategorycznie, że
chciałaby zobaczyć ich rodziców (na własne ślepia),
bo DZIECI SĄ PAPIERKIEM LAKMUSOWYM nas samych i wszystko to jak zwykle wina wychowania.
A ja, po przeczytaniu książki Judith Rich Harris,
sądzę, że już najwyższy czas wywalić na śmietnik tę
obsesję wszechpotęgi wychowania,
i odciążyć moralnie rodziców,
albowiem badania, i możecie to sprawdzić wszędzie,
wykazały nieugięcie, że ludzka osobowość teraźniejsza to
około 50% genów,
a reszta to wpływ środowiska ale bynajmniej rodziców,
ale grupy rówieśniczej,
natomiast wpływ rodziców na trwałą osobowość dziecka
jest bliski zeru.
Sądzę, że tę wiedzę należy propagować, bo
ta uparta obsesja jakoby to rodzice mieli ostateczny wpływ
w kwestii czy uratować czy pogrążyć dziecko
jest druzgocąca i zwyczajnie fałszywa.
Jak również radosne i infantylne przeświadczenie, że
każde dziecko o ile się będzie miło i grzecznie z nim postępować
wyrośnie na miłego i odpowiedzialnego dorosłego
to duby smalone.
Naprawdę tę narrację trzeba w końcu zarzucić.
Oczywiście kwestia ta zatruła również filmy,
czego sztandarowym przykładem Jesienna Sonata,
chyba najbardziej jaskrawy przykład
zrzucania winy na okropną matkę za wszystko.
To jest bezproduktywne i adolescencyjne.
Zaczęło się od obejrzenia przeze mnie tego takiego filmu
nie pamiętam tytułu,
o takiej blond dziewczynce która terroryzowała wszystkich
agresywnym zachowaniem,
i ktoś napisał w komentarzach, że to wina rodziców,
bo dzieci to TABULA RASA...
Ja przyznam się odebrałam wadliwe humanistyczne wykształcenie, gdzie nacisk był kładziony na
konstrukcjonizm społeczny i wszystko, z płcią, rasą, biologią włącznie było ledwie efektem presji środowiskowej.
Ale nawet ja, zresztą już wiele lat temu zaczęłam widzieć te ograniczenia percepcyjne,
byłam zszokowana, że ktokolwiek autentycznie może myśleć, że dzieci to zupełnie puste kartki gotowe do zapisania czymkolwie.
Później przeczytałam Stevena Pinkera, wcześniej Matta Ridley,
i stwierdzam, że ta obsesja konstrukcjonizmu społecznego to dramatyczna ślepa uliczka i koniecznie należy przeorientować się na geny, biologię i psychologię ewolucyjną, i tym podobne, bo to
jest rzetelna wiedza, niewyjaśniająca wszystkiego ale bardziej obiecująca i bliższa rzeczywistości niż akademickie dyrdymały.
więcej

Komentarze